czwartek, 31 stycznia 2013

Auto do 1000 zł

   Wielu ludzi potrzebuje auta do przemieszczania się z miejsca A, do nieodległego miejsca B. Wiem, że do oddalonej o dwa tysiące pięćset metrów pracy można jechać nawet Kamazem, czy Touaregiem 5.0 TDI - co z tego, że do Kamaza trzeba "bić" powietrze do układu przez godzinę, a w zimie, na takim odcinku Touareg (nawiasem mówiąc - dla mnie beznadziejny i paskudny jak Audi Q7) tylko się niszczy i spala więcej niż wspomniane dzieło radzieckiej (teraz już rosyjskiej) myśli technicznej. Można. Jak to mówił mój prymitywny, były znajomy - zanim komornik zajął mu nawet krzesło bujane - "kto bogatemu zabroni"...
   Z racji takiej, że nie jesteśmy społeczeństwem zamożnym, a o samochodach za milion "średnich krajowych" możemy poczytać gdzie indziej (i zapewne tam jest to lepiej zrobione, niż byłoby u mnie), chciałbym opisać wrażenia z jazdy samochodem dostępnym dla szerszego grona odbiorców. Dzisiaj na tapetę biorę furę, którą możemy nabyć posiadając tysiąc złotych.
   Nie mam tu na myśli Polskiego Fiata 126p, gdyż dla mnie jest to auto do d#py. Zdawałem nim prawo jazdy dawno temu i obiecałem sobie, że po egzaminie nigdy do niego nie wsiądę. Słowa dotrzymałem. Fura oczywiście budzi wielką sympatię wśród ludzi, którzy poza "Maluchem" jeździli tylko PKSem, PKP lub na rowerze. Ja wybieram rower! Nawet zimą wolę... Sorry jeśli się naraziłem komuś, ale poza miłością do egzemplarzy z wczesnych lat produkcji, uczucie do "Malucha" jest dla mnie czymś absolutnie niezrozumiałym. Tak na marginesie - najbardziej w tym aucie podobały mi się zawsze fotele z plastikowej skóry. Szczególnie latem, w czasie upału. Wiem, bo jak w każdej szanującej się polskiej rodzinie - i u mnie był "Maluch" w garażu (licznik miał tak profesjonalnie cofnięty, że nawet jak stał, to już jechał 40km/h).
 Wspominając o aucie za tysiąc, mam oczywiście na myśli Fiata Cinquecento 700. Jest to jedyny Fiat, którego lubię. Nie wiem nawet czemu. Szczególnym uczuciem darzę egzemplarze z japońskim gaźnikiem Aisan. To jest legenda - coś jak Pierburg 2E w Volkswagenie. Dwa tysiące osiemset kilometrów przewodów podciśnieniowych upchanych pod maską i co jeden, to bardziej zbędny. Kiedyś kupowaliśmy CC700 od gościa, który stwierdził, że Aisan jest rewelacyjny. Pojawia się problem z obrotami - kolejny wężyk zaślepiony blachowkrętem i "fura zapie#dala jak szatan". I miał rację - ostatnie Cinquecento zawiozłem do znajomego mechanika, bo gasło. Popatrzył, podrapał się po głowie, jeden wężyk wymienił, jeden zaślepił i ... cud! Podobnie było z wspomnianym wcześniej Pierburgiem w Golfie II (oj, "utłukłem" tym autem kiedyś pół miliona kilometrów). Wyskakiwały w czasie jazdy wysokie obroty - zaślepiony wkrętem wężyk i po problemie, gasł na wolnych - zaślepiony wężyk i po problemie. I można było tak bez końca!  Po paru miesiącach gaźnik wyglądał jak arcydzieło sztuki nowoczesnej nadające się na eksponat w Centrum Pompidou. Sto czarnych wężyków wystających ze srebrnego korpusu i każdy zaślepiony inną śrubą.

Ten cudownie cudowny egzemplarz poszedł do znajomej. I nawet jeszcze się do mnie odzywa ;-) (znajoma, nie egzemplarz)
   Dlaczego "Siedemsetka" jest fajna? Bo jedzie do przodu. Tanio jedzie do przodu. Grzeje w zimie i to w miarę nawet wydajnie. Jeśli tylko trafimy na egzemplarz nieuzdatniany w stodole przez inżyniera Motodoktora i magistra Piankę jest szansa, że poprzemieszczamy się w tani sposób przez dłuższy czas i nie wypadniemy z fotelem na drogę.
   Wygląd zewnętrzny "rakiety" wcale jakoś mocno nie razi brzydotą. Ot, parę ładnych lat minęło od wprowadzenia do sprzedaży modelu, więc z wytworami czasów plastikowo-fejsbukowych konkurować nie może, ale źle nie jest. Samochód oczywiście wygląda jak pewien przedmiot AGD stworzony po to, by żony mogły godzinami wypominać, że bez nich to byśmy chodzili jak krowie z d#py wyciągnięci, ale to dobrze, że przynajmniej coś przypomina, bo taka np. Siena jest podobna zupełnie do niczego. Oj, przepraszam - przypomina mi delikatnie poużywane mydło.
   Kilka słów o wrażeniach z jazdy. Kiedy już trzaśniemy drzwiami i usłyszymy to charakterystyczne "plum" (jak w W124 ... prawie...)... wtedy musimy pociągnąć za klamkę i trzasnąć jeszcze raz, tylko bardziej energicznie. Bywa, że czynność trzeba kilkakrotnie powtórzyć. Jak już odniesiemy sukces w tej czynności i wrota się za nami zatrzasną na dwa ząbki zamka, czeka nas jeszcze większe wyzwanie - odpalenie dwucylindrowego reaktora. Musimy bardzo uważać, żeby nie zalać świec (ach, gdzie te czasy samochodów z ręcznym ssaniem, gaźnikami...już zapomnieliśmy... ). Pociągamy wajchę ssania do siebie i przekręcamy kluczyk. O tym, że silnik "zagadał" mówią nam najczęściej obroty na jakie wskakuje po odpaleniu na ssaniu. Gdyby był obrotomierz - nie starczyłoby skali. Ale to musi być dobre dla motoru - szczególnie na mrozie. Często jeszcze o rozpoczęciu pracy przez silnik, informują nas rozpaczliwe jęki panewek i popychaczy zaworów. Pomoc doraźna - wspomniany już kiedyś "remont w płynie", jednak jeżeli samochód jest świeżo zakupiony musimy uważać - bardzo prawdopodobne, że olej silnikowy zastąpiony już został w całości Doktorem Glutem (kto widział ten wie, czemu glutem).
   Jedziemy! To znaczy - chcemy jechać, ale najpierw czeka nas kolejna przygoda - musimy znaleźć odpowiedni bieg! Lewarek zazwyczaj rusza się tak, jak kij wrzucony do garnka. Kilka razy zamiast "jedynki" wrzucamy "trójkę", auto oczywiście gaśnie. Kolejna próba odpalenia powoduje zalanie silnika... Po kilku jeszcze startach orientujemy się, że nie wyłączyliśmy świateł w czasie kręcenia rozrusznikiem i akumulator odmawia współpracy. Idziemy do sąsiada po kable i prosimy, by podjechał swoim prestiżowym Passatem B5 w dizelku w celu użyczenia prądu. Na takim prądzie maszyna odpala nam w sekundę. Teraz już nie zgaśnie, nawet jedynka wskakuje od razu! Zawstydzona "siedemsetka" zrobi wszystko, by nie wypaść źle. W końcu prądu udzielił jej sam Król Polskich Ogłoszeń w pakiecie chrom!
   Stopery w uszy i gnamy na szosę! I tu zdziwienie - auto całkiem fajnie jedzie! Z górki potrafi nawet osiągnąć 140 km/h. Przekroczyć barierę dźwięku się bałem, ale pewnie by poszedł... (prawdopodobne jest też, że licznik zawyżał o jakieś 100km/h, ale tej wersji nie biorę pod uwagę. Czuć było prędkość!)
   Zakładając, że mamy już zaślepione co trzeba w układzie zasilania i Fiat nam nie gaśnie, to poruszanie się nim w mieście jest bardzo przyjemne. Zaparkować możemy wszędzie, promień skrętu jest dobry. Nie można się czepiać. Jeżeli chodzi o przyspieszenie - takowe w tym pojeździe nie występuje. "Sprint" od 0 do 100 km/h trwa tydzień, ale kto kupuje "Siedemsetkę" żeby nią przyspieszać...
   Spalanie jest uzależnione od wielu czynników - stopnia zaawansowania zaślepień, regulacji gaźnika, blokowania hamulców, wagi teściowej i tak dalej... Waha się od 5 do 10 litrów na 100 km.
   Korozja. Ona lubi Fiata. Uwielbia zjadać progi i podłogę, ale nie wypluwa też innych elementów. Zdarzają się egzemplarze nienadgryzione - po dziadku, garażowane, ale zazwyczaj są droższe niż tysiąc.

   Reasumując - ktoś powie, że jestem cynicznym bucem i śmieję się z taniego miejskiego samochodu. Można mi wierzyć lub nie, ale ja CC700 bardzo lubię. To jest dobry samochód. Na dojazd do pracy, na zakupy, na niedzielny wyjazd do cioci Albiny - jest wymarzony! Jechałem nim nawet sto kilometrów bez zatrzymania i odpoczynku, przy dźwiękach oryginalnego radia Safari i jakiejś obejmy metalowej tłukącej się o podłogę! Dało się! Choć fotele nie należą do wygodnych, dojechałem cały i zdrowy. Szczerze polecam ten bolid!

P.S. Aktualnie nie mamy żadnego w ofercie.

Gustowna kratka w zderzaku podkreślająca sportowy charakter auta. Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to różowy wóz dla prawdziwego menszczyzny. Kupiła go baba. Ukradła mi nawigację Garmin. A zjedz sobie ją kobieto! Wybaczam! Cóż za gest...

Zalety auta:
- cena, a dokładnie połączenie ceny z możliwością przemieszczania się
- wymiary zewnętrzne pozwalające zaparkować auto nawet na pace w Polonezie Trucku
- koszty eksploatacji - znikome. Pan Heniek może wszystko zadrutować, a czego nie da się rozwiązać drutem i blachowkrętem, można naprawić młotkiem.
- widoczność dookoła jak w budce telefonicznej
- brak popytu wśród złodziei - można nie zamykać. I tak nikt tego nie ukradnie, bo albo zaleje świece, albo nie znajdzie biegu.
- zalet jest tyle, że brakłoby internetu, żeby je wszystkie opisać, więc na tym zakończę.

Wady auta:
- rdza. I wszystko w tym temacie jasne.
- stuki w silniku - albo zawory, albo panewki, albo obie możliwości plus jeszcze coś.
- "dzwoniący" łańcuszek rozrządu - kosztuje tyle, co dwa piwa w knajpie, plus kolejne dwa dla Heńka, żeby to poskładał do kupy
- osiągi - o tym nie wypada wspominać
- zapalanie na zimnym silniku - trzeba być wytrawnym zapalaczem, by zapaliło.
- bagażnik, do którego wchodzi pięciometrowy zwój drutu, papierowa torebka na śrubki, kable rozruchowe i Żubr w puszce.
- wad jest tyle, że brakłoby dwóch internetów, żeby je wszystkie opisać, więc na tym zakończę.

   Na zakończenie przytoczę słowa, jakie usłyszał pan, od którego kupiliśmy w lecie niebieskie CC700. Przed telefonem do nas dodzwonił się do jakiegoś przemiłego handlarza z konkurencyjnej handlarni, który po usłyszeniu marki i modelu oferowanego auta warknął do słuchawki:
- Cintek? W dupę se go wsadź!

Ignorant! Pewnie, że my kupiliśmy! Miał tak fajnie złamany fotel kierowcy, że żal było nie brać...

czwartek, 10 stycznia 2013

Handlarz i mały, wąsaty chytrusek.








   Historyjka wydarzyła się niedawno. Kupiłem Peugeota 206 z 2004 roku, z LPG. Auto ładne, krajowe, od właściciela, który dużo pieniędzy zostawił w ASO (odziedziczyłem faktury). Spokojnie mogłem stwierdzić, że samochód był bezwypadkowy - cała płyta podłogowa w stanie fabrycznym, poza prawym przednim błotnikiem i maską wszędzie lakier oryginalny, szyby oryginalne. Auto po umyciu, wypraniu i nawoskowaniu wyglądało imponująco. Naprawiłem sto pierdołków zepsutych i wystawiłem ogłoszenie z ceną siedem tysięcy złotych, do negocjacji.
   Każdy rozsądny zapyta - czemu tak tanio? Przecież za sensowną dwieścieszóstkę z tego rocznika trzeba dać dziesięć, jedenaście tysięcy zł. Powód prozaiczny - auto miało do naprawy tylną belkę. Lewe koło było delikatnie "w minusie", źle się Peugeota prowadziło. Co prawda nic jeszcze ( o dziwo ) nie stukało, ale niebawem zapewne miało zacząć...
   W ogłoszeniu opisałem wszystko - włącznie z grubością lakieru na każdym elemencie. Nie pisałem o zawieszeniu - zamieściełem adnotację, że pozostałych informacji udzielam telefonicznie. I tego pożałowałem! Zaczęły się telefony. Codziennie kilkadziesiąt osób, żądnych Peżota z salonu TANIOOO i od pierwszego właściciela, nie dawało mi żyć. Takiego nawału debilizmu jeszcze nie spotkałem. Każdy, powtarzam każdy dzwoniący zaczynał od najbardziej wk#rwiającego mnie zestawu pytań - czy jestem właścicielem, czy jestem pierwszym właścicielem, czy też aby przypadkiem nie jestem handlarzem, jak sprawowało mi sę autko przez te lata i tak do bólu. Jak łatwo się domyślić  - już na tych pytaniach ponosiłem porażkę. Jeżeli nawet zdarzył się ktoś, kto chciał jeszcze przejść do kolejnych kwestii, kończył rozmowę po tym, kiedy słyszał ode mnie, że w tym bezwypadkowym, jednym z najtańszych w Polsce Peugeotów 206 z 2004 roku trzeba coś naprawić. KAŻDY myślał, że jakiś pajac-filantrop sprzedaje w cenie "ćwiarowanego" ulepa auto "nie wymagające pier#olonego wkładu finansowego", że jakiś niespełna rozumu darczyńca robi prezent świąteczny pazernemu Polakowi! Do nikogo nie trafiało, że po zakupie (i stargowaniu ceny), zrobieniu tylnej belki - i tak bedzie miał, za niespełna  osiem tysięcy zł. zadbane, niestare, bezwypadkowe auto z wtryskiem gazu.
   Telefonów odbierałem dziesiątki. Nawet ktoś miał czelność dzwonić po 23:00. Nie odbierałem, więc raz za razem ponawiał próbę dodzwonienia się do mnie.


   Apogeum wk#rwienia osiągnąłem w Boże Narodzenie. Po południu zadzwonił mi telefon (mnie się to w głowie nie może pomieścić jak można o auto zadzwonić w taki dzień, ale może zbyt głupi jestem, by pojąć). Po głosie w słuchawce w momencie ułożyłem sobie w głowie portret dzwoniącego - gość przed sześćdziesiątką, łysiejący, z wąsem, grubawy, w skórzanej kamizelce naciągniętej na białą koszulę. Pewnie jeszcze miał skórkowy krawat. On musiał tak wyglądać! Pazerny głos w słuchawce nie wyskrzeczał nawet przywitania, nie wspominając o "przepraszam, że w taki dzień, ale.." Usłyszałem:
- Tak sobie przeglądam ogłoszenia i zauważyłem Peżocika. Pan jest pierwszym właścicielem? Nie mam do czynienia z jakimś handlarzem?
W pierwszym odruchu miałem mu wygłosić po łacinie bożonarodzeniowe kazanie, ale zanim zabrałem głos, w głowie ułożył mi się nagle iście szatański pomysł.
- Tak, oczywiście proszę pana. Jestem pierwszym właścicielem autka, nie żadnym handlarzem.
Grzecznie i potulnie odpowiedziałem.
- To świetnie, bo handlarze to sku#wiele i gnoje i w życiu od takiego nie kupię! A to może mi pan Peżocika troszkę przybliży?
- Jasne. Już opowiadam o naszym Peżociku. Otóż kupiliśmy go z żoną w 2004 roku w salonie, używała go wyłącznie żona, niewiele jeździła, serwisowaliśmy tylko w autoryzowanej stacji obsługi Peugeota. Nie mieliśmy zamiaru sprzedawać, ale była promocja na rocznik 2012 i kupiliśmy sobie nową "dwieścieósemkę". Nawet w  październiku oddaliśmy samochodzik do ASO na wymianę rozrządu, oleju i całego zawieszenia z przodu i z tyłu.
- Myślę, że ma pan na to potwierdzenie w książce serwisowej?
- Ależ oczywiście, że tak!
- I to co pan pisze, że bezwypadkowe, to prawda, tak?
- Jak mógłbym kłamać. Żona kiedyś na parkingu, pod sklepem przytarła w inny samochód i malowaliśmy błotnik i maskę. Oczywiście w serwisie autoryzowanym, bo ja wie pan, wolę zapłacić więcej, ale zlecić naprawę fachowcom. Nie ufam tym oszustom mechanikom.
- A z ceny pan zejdziesz? Bo drogo trochę.
- No, to przecież jasne!
- A opony letnie pan daje oczywiście?
- Tak, mam oryginalne szesnastocalowe alufelgi i nowe opony, w sierpniu kupione, za tysiąc sześćset złotych (co także było totalną bzdurą, bo miałem do niego letnie opony czternastocalowe, bez felg - takie jak dostałem od sprzedającego).
W trakcie taj wymiany uprzejmości słyszałem, jak gość dostaje świra do głowy. Jak odzywa się już zamiast niego "megapazerny okazjoszukacz", jego łapska w myślach już zagarniały dla siebie tę hiperokazję, w jego oczach błyszczały znaczki $ i pulsowały jak zepsuta sygnalizacja świetlna. Tego mi było trzeba! Zabawę czas kontynuować. Teraz musiało nastąpić ostudzenie. Mówię:
- Ale widzi pan, jest jeden malutki problem w chwili obecnej...
- Jaki?!
Przerwał mi przerażony głos.
- Bo wie pan, ja obiecałem przytrzymać auto koleżance do Nowego Roku. Ona je chce kupić, tylko kredyt musi załatwić.
- Jaki kredyt? Gdzie teraz załatwi? Pewnie nikt jej nie da, a ja, eee.... ja bym dzisiaj, ja żonie na imieniny chciałem... ja bym teraz, ja nie mam daleko, bo żona ma trzynastoletniego matiza i on się sypie... że gnije znaczy, a ja dla żony na imieniny dzisiaj albo jutro, ale najlepiej dzisiaj, z kasą przyjadę i wypłacę... i biorę!
Zupełnie łamiącym się głosem, jąkając się dukał jegomość- niedoszły szczęściarz.
- No widzi pan, ja tak nie mogę. Honorowy jestem. Obiecałem, że zarezerwuję i muszę dotrzymać słowa.
W tym momencie wpadł mi jeszcze jeden genialny koncept sadystyczny. Dodałem:
- A właściwie, to ja koleżance może trochę niską cenę za dwieścieszóstkę powiedziałem, bo cztery i pół tysiąca...
To było już za dużo dla pana. Zaczął do mnie wykrzykiwać:
- Czyś pan zwariował? Panie dwa tysiące piechotą nie chodzą! Chrzań pan koleżankę! Ja daję siedem i jestem z kasą za chwilę! Biznes is biznes! To kasa! Bo ja tego Matiza mam ... trzynaście lat... się sk#rwysyn j#bany sypie, to złom już, a ja dla żonki na imieniny bym tego Peżocika natychmiast, bez gadania! Olej pan jakąś koleżankę! Ja już wsiadam w auto... i ja już...
- Niestety nie da rady. Ja proszę pana dobrze zarabiam i dla mnie te dwa, trzy tysiące nie stanowią problemu. Poza tym ja aktualnie w Gdyni jestem i wracam po Nowym Roku, więc niech pan do mnie zadzwoni koło 3 stycznia. Nie jest pan pierwszym dzwoniącym i było już wielu przed panem, więc układa się kolejka oczekujących, ale proszę dzwonić koło 3 stycznia.
- Panie, to ja będę dzwonił, ale weź mnie pan pod uwagę na pierwszym miejscu! Na hasło "Olkusz! To ja będę i niech pan ... na pierwszym miejscu... bo ja ... żonie tego Peżocika...
- Proszę zadzwonić po Nowym Roku
- Dobrze, to ja będę dzwonił, ale nich Pan mnie pierwszego ... poza kolejką!!!


   Przed Sylwestrem dzwoni mi znowu "Hasło Olkusz" i pyta, czy koleżanka kupiła.
- No niestety jeszcze nie załatwiła kredytu.
Odpowiadam, na co on:
- Lej pan na nią! Ja bym już był, a ona jak w dwa dni nie dostała, to już nie dostanie! Panie kasy pan nie chcesz?  Ja chcę właśnie takie autko od właściciela dla żony! Na Sylwestra bym jej kupił takie auteczko! Ja nie chcę żeby jakiś sku#wysyn handlarz to kupił, bo ich się powinno wieszać!
- No niestety, proszę dzwonić po Nowym Roku. I tak będę czekał na decyzję koleżanki...
- Ale lej pan na nią! Ona potem nie kupi, a jakiś handlarz wyrwie mi auteczko!

   I tak trwała rozmowa - taki miks rzygania na handlarzy i błagania o zrobienie w konia wyimaginowanej koleżanki. Plan miałem na wstępie taki, żeby panu, kiedy zadzwoni po Nowym Roku powiedzieć, że przecież to jemu chyba godzinę temu sprzedałem "auteczko", bo ktoś przedstawił się, że z Olkusza dzwoni, czyli podał właściwe hasło, przyjechał, zapłacił pięć dwieście i zabrał "cudeńko", ale szczerze powiedziawszy znudził mnie ten bełkot. "Szyfrant" zadzwonił 2. stycznia i usłyszał ode mnie, że koleżanka kredyt dostała i sprawa jest nieaktualna. Ależ zapłakał do słuchawki...


   Wiem, że dzisiejszy tekst jest tak naprawdę głupi, ale uwierzcie mi, że momentami mam serdecznie dosyć rozłączanych rozmów, po oznajmieniu że handluję samochodami. Mimo, że uczciwie informuję o wadach i zaletach sprzedawanego samochodu - traktowany jestem jak cytowany wcześniej "sku#wiel i gnój". Dlaczgo tak się zachowałem w stosunku do tego pana?
Po pierwsze - nie miałbym tyle tupetu, by dzwonić o samochód w Boże Narodzenie (ten pan miał, bo zobaczył OKAZJĘ i chciał być pierwszy. Bał się, że mu ją ktoś sprzątnie sprzed nosa i w dupie miał, że są święta - on już w myślach chwalił się przed szwagrem, jakie to cudeńko wynalazł i jaki matoł je sprzedawał). Po drugie - niemal na przywitanie usłyszałem piękną łacińską wiązankę komplementów pod swoim adresem. Po trzecie - ten chciwy głos w słuchawce! Jak ja nienawidzę takich ludzi! Po czwarte - nagadywanie, bym wystawił do wiatru swoją niby-znajomą - to takie polskie! Jak ja nienawidzę takich ludzi!

   Zepsułem mu święta, zepsułem mu sylwestra i chciałem go dobić na nowy rok, ale zlitowałem się. Mógłby jeszcze zawału dostać, gdyby dowiedział się, że ktoś był chytry i go podkupił. Wiem, że on przez tych kilka dni nie spał po nocach, obmyślał plan, zastanawiał się jakiego użyć argumentu, żeby mnie przekonać... Jak ja nienawidzę takich ludzi! Nie lubię i mam to gdzieś, że zachowałem się jak piętnastoletni gówniarz. Ubaw miałem niesamowity. Taka sadystyczna przyjemność...

   A Peugeota kupił normalny gość, który miał w d#pie, że jestem handlarzem. Przyjechał jako pierwszy, dałem mu porządny miernik grubości lakieru, żeby sobie sprawdził. Wszystko zgadzało się z moim opisem, przejechał się, stargował więc cenę i zabrał auto. Jestem pewien, że będzie zadowolony.